Dziennik Zdzicha #7 – Nos Zdzicha i tajemnica czystego MDMA

Zdzichu z postrzelonym ramieniem, w tle karetka. Grafika do wpisu Nos zdzicha
5
(2)

Zanim zaczęło śmierdzieć

Zdzichu miał nos. Nie taki zwykły, czerwony od wiatru i wódki, jak większość na oczyszczalni, tylko inny – długi, wygięty jak hak i czuły jak pipeta w laboratorium. Od trzydziestu dwóch lat ten nos wyczuwał wszystko: co jadła kucharka z pobliskiej szkoły, kto wlał do kanalizacji farbę olejną, a kto chciał zakamuflować zwłoki w szambie. Nie raz, nie dwa, to właśnie nos Zdzicha ratował fermentatory przed zagładą biologiczną. Tego ranka, zanim pierwsze światło przebiło się przez mgłę i zasyfiałe okna dyspozytorni, nos Zdzicha poczuł coś, co nie pasowało do żadnej z kategorii ISO, które znał. To nie był zapach chemii gospodarczej, zrzutu z mleczarni, ani nawet nielegalnego uboju. To było coś… miękkiego, lepko-słodkiego, podszytego czymś gorzkim jak resztki ambicji w pustej fiolce po metamfetaminie. Zdzichu nie ruszył się od razu. Siedział w fotelu, trzymając kubek z kawą i gapiąc się na elektroniczną mapę sieci kanalizacyjnej. W lewym dolnym rogu migała na czerwono strefa, której nie lubił. Ul. Tartaczna – stare rury, prowizorka z lat 80., kolanka pospawane przez pijanego hydraulika i ślepe odgałęzienia, które prowadziły donikąd. Kot, który spał na sterowniku dmuchawy, nagle podniósł głowę. Zdzichu westchnął.

Zejście do kanału

Zdzichu wstał. Po drodze do szafki kontrolnej rzucił spojrzenie przez okno. Mgła gęstniała. W tym mieście mgła była zjawiskiem osobnym, miała swój charakter i rytuały. Czasem przynosiła zapachy z przeszłości. Czasem z przyszłości. Dzisiaj śmierdziała czymś, co jeszcze nie miało nazwy. Franek spał w sterowni. Nogi na biurku, głowa oparta o szafkę z przekaźnikami. Zdzichu nie budził go. Nie trzeba było. Franek miał swój rytm. Zawsze wstawał, gdy działo się coś dziwnego. Coś, czego nie dało się zmierzyć pH-metrem. – „Samo się nie znajdzie” – mruknął Zdzichu, zakładając rękawice. Zabrał mobilną sondę, torbę z próbkami i żółty notes. Notes był stary, pożółkły, z brzegami od mocznika. Ale zawierał mapy, których nie było już w systemie. Zapiski o dziwnych zapachach, śladach, przekroczeniach norm. I notatki. Niektóre pisane po pijaku, inne na trzeźwo – te były bardziej niepokojące. Otworzył właz przy ul. Tartacznej. Z dołu buchnął ciepły powiew. Zdzichu zszedł do kanału jak do podziemnego archiwum. Beton był wilgotny, ale świeży. To znaczyłoby, że ktoś tu był. Niedawno. A to już było niepokojące. Na ścianie ktoś zostawił napis. Fluorescencyjny spray. „DNO NIE MA KOŃCA” Zdzichu zmarszczył brwi. Kot syknął z góry.

Znalezisko i cień

Zdzichu zbliżył twarz do rury odpływowej. Nos zadrgał, jakby w środku były czułki owada. To nie była już tylko chemia. To było coś osobistego. Coś, co się zapamiętuje nie nosem, ale całym kręgosłupem. – „Szlag…” – powiedział do siebie – „To ten sam zapach, co wtedy, przy fabryce farb.” Tamto wydarzenie sprzed lat nie zostało nigdy wyjaśnione. Trzech ludzi zmarło, jeden zniknął. Oficjalnie: eksplozja. Nieoficjalnie: nikt nie chciał rozmawiać. Ale zapach został. I teraz wracał. Na dnie kanału, w szczelinie między betonowymi segmentami, leżał cienki, plastikowy woreczek. Zdzichu wyjął go pęsetą. Wewnątrz znajdował się proszek – różowy, suchy, bezwonny… dla zwykłych ludzi. Ale dla Zdzicha: brutalny, intensywny, niemal narcystyczny aromat. – „Synteza. I to czysta. Nie sprzedaż – produkcja.” Gdzieś głębiej w kanale coś zaskrzypiało. Kot znów syknął. Zdzichu odwrócił się i zobaczył cień, który nie miał właściciela. Albo miał ich zbyt wielu.

Wezwanie policji

Zdzichu wyszedł z kanału. Nos miał rozedrgany, jakby sam oddychał za niego. Ręce mu się trzęsły – nie ze strachu, lecz z napięcia. To nie była sprawa dla notesu i próbki. To było coś większego. Wyciągnął starą Nokię z kabury przy pasku. Wybrał numer, którego nie używał od lat. – „Komenda Powiatowa? Tu Zdzisław Koźlak, oczyszczalnia. Mam podejrzenie zrzutu narkotyków do kanalizacji. Nie, to nie kolejna historia o farbie. Tym razem to coś poważnego. I śmierdzi.” Przyjechali po czterdziestu minutach. Oczywiście spóźnieni i bez sygnałów. Dwóch funkcjonariuszy. Pierwszy – starszy, wąsaty, w brązowej kurtce z lat 90., która śmierdziała tytoniem i rutyną. Aspirant Walentowicz. – „Panie Koźlak, pan to zawsze coś wywęszy, nie? Może to ścieki po piątku, a może znowu perfumy jakiegoś producenta.” Drugi – młody, gładki, z tabletem w ręku i logiem Wastewater Tales otwartym na ekranie. – „Panie aspirancie, to może być coś poważnego. Z tego co pan Zdzisław mówi, mamy tu do czynienia z czystą syntezą. A zapach, który opisał, zgadza się z profilami z Utrechtu i Baarle-Nassau.” Walentowicz wywrócił oczami. – „No tak. Nowe pokolenie. Wszystko im pachnie jak case study. A potem nie wiedzą, jak zalać gumową zatyczkę w studzience.” Zdzichu nie odpowiedział. Patrzył na nich, a jego nos zadrgał raz jeszcze. – „Chcecie zobaczyć prawdziwą robotę? To schodzimy.”

Pomiar pH

Zeszli we trzech. Kot został na górze – nie z powodu lęku, lecz z doświadczenia. Gdy kot zostaje na powierzchni, to znaczy, że pod ziemią lepiej nie oddychać zbyt głęboko. Zdzichu szedł pierwszy, latarka w zębach, torba z próbkami przy boku. Przed jednym z łuków kanału zatrzymał się. Wyciągnął sondę pH – stary, ciężki model, który działał zawsze, nawet w warunkach, w których człowiek tracił przytomność. Zanurzył końcówkę w ciemnej, niepokojąco spokojnej cieczy. – „Siedem przecinek trzy… sześć przecinek dziewięć… pięć… pięć i pół… CZTERY KOMADWA.” Młody policjant spojrzał na tablet. – „To niemożliwe. Na tym odcinku pH zawsze było neutralne.” Zdzichu odparł, nie spuszczając wzroku z sondy: – „Tu nie chodzi o technikę, chłopcze. Tu chodzi o instynkt. A instynkt mówi mi, że ta woda nie tylko żre beton, ale pamięć.” Aspirant Walentowicz parsknął: – „Beton, pamięć, metafizyka. Dobrze, że nie mamy jeszcze halucynacji.” W tej chwili światło latarki przesunęło się po ścianie i odsłoniło drugą warstwę napisu. Ten sam spray fluorescencyjny. Ale tym razem słowa były inne. **„NOS CIĘ PROWADZI”** Zdzichu cofnął się pół kroku. W kanale nagle zrobiło się chłodniej. Sonda zanurkowała głębiej – i nagle wydała dźwięk, którego Zdzichu nigdy wcześniej nie słyszał. Jakby alarm, ale głuchy. Metaliczny. – „Wycofujemy się” – powiedział Zdzichu. – „Teraz.” Ale było już za późno.

Spotkanie z niewidzialnym

Zdzichu sięgnął do torby po drugie urządzenie – **przenośny detektor biogazowy**, model, którego używano jeszcze w oczyszczalniach we Francji. Sprzęt niezawodny. Jeśli metan, siarkowodór albo amoniak zbliżą się do niebezpiecznych poziomów – zaczyna piszczeć tak, że kot ucieka na drzewo. Zamrugał diodami. Ruszył. …i zamilkł. Ani jednego piknięcia. Ani jednej wartości. Czysto. Zbyt czysto. – „Sprzęt działa?” – spytał młody policjant. – „Ten sprzęt działa zawsze. To nie on zawiódł.” – odparł Zdzichu i stuknął w obudowę. Walentowicz prychnął: – „To co, mamy gaz-ducha?” – „Nie mamy gazu. I to mnie niepokoi najbardziej.” Zdzichu podszedł jeszcze raz do napisu. Dotknął ściany. Beton był zimny, ale pulsował. Tak jakby coś się poruszało wewnątrz. Nie w rurze. W samym betonie. I wtedy z głębi kanału rozległ się dźwięk. Cichy, szeleszczący, przypominający skręcanie folii aluminiowej w bardzo wąskiej przestrzeni. Brzmiało to jak coś, co się skradało. Ale nie stąpało. Latarka młodego policjanta zgasła. – „Ej… to nie jest śmieszne…” Zdzichu wyciągnął swoją. Drgnęła. Zanurzył światło w ciemności. Z tyłu, w głębi kanału, przez sekundę zobaczyli… nos. Długi. Cienki. Lśniący. I poruszający się jak czółki ślimaka. – „Biegiem.” – powiedział Zdzichu i nie musiał powtarzać.

Analiza próbek

Biegli w milczeniu. Nie było krzyków, nie było okrzyków alarmu. Tylko oddechy, chlupot wody pod butami i echo, które z każdym krokiem stawało się coraz bardziej obce. Jakby kanał już nie powtarzał ich dźwięków, tylko nagrywał je dla kogoś innego. Wreszcie – właz. Światło poranka uderzyło ich jak wybawienie. Kot siedział na barierce, jakby pilnował wyjścia. Nie drgnął, nawet gdy Zdzichu padł na kolana i przez chwilę tylko oddychał. – „To coś tam było.” – powiedział młody policjant. – „Coś, co nie ma zapisu w systemie.” – „Ma zapach.” – odparł Zdzichu. – „A to znaczy, że istnieje.” *** W laborce siedziała Halina – kobieta z miną nauczycielki chemii po trzech rozwodach i jednym Nobel Prize. Zdzichu wręczył jej próbki, nie mówiąc ani słowa. Wiedziała, że nie pyta się nosiciela. Próbki trafiły do spektrometru. Młody policjant zaglądał przez ramię. Po pięciu minutach komputer zamrugał. – „To niemożliwe…” – szepnął funkcjonariusz. Halina pokiwała głową. – „Czyste MDMA. I to nie metabolit – to czysta substancja. Ktoś nie zażywał. Ktoś produkował. I spuszczał do kanalizacji.” Zdzichu wyjął swój stary, poszarpany zeszyt. Rozłożył mapę kanalizacyjną – ręcznie dorysowaną, poprawianą przez lata. – „Tu, tu i tu – to trzy potencjalne odnogi. Ale tylko jedna nie jest objęta monitoringiem cyfrowym. Starorzecze, rura stalowa, stara jak PRL.” – „Dokąd prowadzi?” – zapytał Walentowicz, teraz już wyraźnie mniej pewny siebie. Zdzichu spojrzał na mapę i powiedział cicho: – „Na teren po byłym zakładzie obróbki chemicznej. Od pięciu lat niby nieczynny.” – „Bierzemy radiowóz?” – zapytał młody. Zdzichu wstał, zdjął kombinezon, wypił łyk zimnej kawy i powiedział: – „Nie. Bierzemy maski. I latarki.”

Przygotowania do nalotu

Na komendzie zawrzało. Młody funkcjonariusz – teraz już nie tylko zafascynowany, ale autentycznie przerażony – rozmawiał przez telefon z kimś, kto najwyraźniej nie spał od trzech lat i nie lubił, gdy go budzono. – „Tak, panie nadkomisarzu. Zidentyfikowano ślady syntezy MDMA w ściekach. Nie, nie to nie teoria, mamy próbki, analizy i świadka. Tak, to pan Koźlak… Zdzisław… tak, ten od tych blogów i sond. Tak, mamy jego mapy… Nie, nie z internetu, z notesu.” W międzyczasie Walentowicz robił coś, czego nikt się po nim nie spodziewał – rozkładał taktykę. Radiowozy, dron zwiadowczy, czujnik przepływu, dwóch snajperów na zewnątrz. Zdzichu siedział przy mapie i spokojnie, jakby omawiał sposób czyszczenia aeratora, wskazywał: – „Ten budynek ma dwa wejścia. Jedno od strony dawnego torowiska – zarośnięte, ale technicznie drożne. Drugie – przez rampę załadunkową. Jeśli tam są, to tam będą mieli główne wyjście awaryjne. Tu z kolei wchodzi główna rura kanalizacyjna – mogą próbować spuścić wszystko zanim wejdziecie.” – „Czyli potrzebujemy trzeciego zespołu w kanałach.” – mruknął Walentowicz. – „Albo kogoś, kto wie, gdzie rury prowadzą.” – dodał młody. Zdzichu spojrzał na nich i odchylił czapkę. – „No dobra, ale nie mam kamizelki.” *** Godzina 16:11. Radiowozy podjeżdżają cicho. Teren byłego zakładu – opuszczony, zarosły, ale z jednym niepokojącym szczegółem: w jednym z okien paliło się światło. Słabe, jakby z generatora. Wszyscy są gotowi. Zdzichu – z tyłu, z tabletem i słuchawką. Dron już w środku. Kamery pokazują laboratorium: kolby, zbiorniki, zamaskowane postaci. Komenda wchodzi. Pierwsze trzy minuty – bez oporu. Krzyki. „Policja! Na ziemię!”. Huk. Tłuczone szkło. Uciekający cień. I nagle – strzał. Krótki, czysty, nie wiadomo skąd. Zdzichu krzyknął i osunął się na kolano. Krew na rękawie. Lewa ręka – przestrzelona. Nie wiadomo, czy z zewnątrz, czy z wnętrza. – „Zdzichu! Trafili go!” – „Nic nie szkodzi!” – syknął. – „Ale kawa mi się rozlała!” Wszyscy na moment zamarli. Nawet Walentowicz spojrzał z szacunkiem. Akcja trwała jeszcze dwadzieścia minut. A Zdzichu, siedząc z opaską uciskaną przez młodego funkcjonariusza, wciąż szeptał: „Sprawdźcie rurociąg z tyłu. Tam spuszczą wszystko, jeśli ich nie zatrzymacie.” To była nie tylko rana. To był rozkaz.

Postrzał

Zdzichu nie czekał na karetkę. Z opaską zaciskającą krwawiącą rękę, zszedł z powrotem do kanału. Nie przez brawurę. Przez konieczność. Wiedział, że jeśli teraz ktoś spuści ładunek do ścieków – nie zostanie po nim żaden dowód. Z nim zeszło dwóch funkcjonariuszy. Młody – nadal wierzący w technologię. Starszy – już bez sarkazmu, z pistoletem gotowym do strzału. Kanał był mokry, ciemny, ale pulsował napięciem. Coś się poruszało głęboko – jak cień myśli, który dopiero zacznie mieć kształt. W pewnym momencie światła latarki odbiły się od powierzchni wody. Coś tam dryfowało – beczka, otwarta, leciutko dymiąca. – „Zaraz spuszczą to dalej” – powiedział Zdzichu. Młody policjant ruszył z siatką próbkową. Zdzichu rozwinął linkę, przyczepił sondę pomiarową i wsunął ją głęboko w strumień. Alarm. Przewodność przekroczona. Wskaźnik w górę. – „Już leci. Do głównego kolektora. Za godzinę będzie w rzece.” I wtedy z cienia wyłoniła się postać. Ubrany na czarno mężczyzna z maską na twarzy. Nie mówił nic. Nie musiał. W rękach trzymał zapalnik. Wystarczyło spojrzeć na niego i już było wiadomo – to nie handlarz. To ktoś, kto wiedział, jak pozbywać się rzeczy nie do znalezienia. – „Zostaw to.” – powiedział Zdzichu cicho. – „Jeszcze możesz zniknąć bez nazwiska.” Cisza. Przeciwnik uniósł rękę z pilotem. Policjant z tyłu krzyknął coś. Padł strzał. Nie wiadomo kto strzelił pierwszy – może cień. Może echo. Beczka pękła. Chemikalia chlusnęły na beton. Woda zapieniła się. Kanał zawył – nie dźwiękiem, lecz zapachem. Zdzichu runął do tyłu, zasłaniając twarz. Policjant złapał go i wyciągnął za kołnierz. W ostatniej chwili. Wybuch nie był duży, ale wystarczył, by zalać połowę bocznej nitki. Gdy dotarli na powierzchnię, wszyscy byli mokrzy, zmęczeni i milczący. – „To był tylko jeden z wielu” – powiedział Zdzichu. – „Ale ten nie przejdzie już przez nasze rury.” Kot, który cały czas siedział przy zbiorniku retencyjnym, spojrzał na niego i miauknął. Jakby wiedział. Jakby wszystko dopiero się zaczynało.

Ostateczne starcie

Epilog

Tydzień później oczyszczalnia wróciła do normy. Przynajmniej w papierach. Halina przemywała aparaturę w milczeniu. Franek oprawiał wykresy pH w ramki, jakby były dziełami sztuki. Młody funkcjonariusz dostał awans i już nie śmiał się z zeszytu Zdzicha. Walentowicz odwiesił swoją kurtkę. Na stałe. Zdzichu siedział w sterowni z nowym kubkiem w dłoni. Kubek miał napis: „PRAWDA ŚMIERDZI – NOS ZDZICHA NIE KŁAMIE” Kot spał na monitorze. Rury szemrały spokojnie. Ale w jednym z notatników Zdzicha pojawił się nowy wpis. Krótki, ale niepokojący. „Nowy zapach. Nieznany. Kierunek: osiedle południowe. Może być ciekawie.” Zdzichu uśmiechnął się pod wąsem i napił się kawy. To jeszcze nie koniec.

Morał?

Nie wszystko da się wykryć algorytmem. Czasem trzeba nosa. A najlepiej – Zdzicha.

Jak oceniasz tę historię?

Kliknij gwiazdkę i oceń Zdzicha!

Głosów: 2 · Średnia: 5

Jeszcze nikt nie zagłosował. Bądź pierwszy!

X
Facebook
LinkedIn
pl_PLPolish