Zdzichu pierwszy raz po 11 latach na wakacjach

Operator Zdzichu z kotem i czarną sznaucerką przed oczyszczalnią ścieków, gotowi wejść do hali fermentacyjnej
5
(2)

🏖️ Zdzichu, kot i 1 pies bez wyjaśnienia

Zapisane: niedziela, godz. 06:42 – dzień ostatniej kawy przed urlopem. Jeszcze nie spakowany, ale już podejrzliwy.

Nie wiem, czy to przez zapach kawy, który dziś pachniał jak osad wtórny po burzy, czy przez to, że kot nie wlazł mi na kolana jak zawsze, ale od rana coś było nie tak.

Mój urlop zaczynał się o 07:00. Oficjalnie. Po raz pierwszy od 11 lat. Wniosek musiał zatwierdzić nie tylko kierownik, ale i Halina, i Felek. Felek, jako kot, ograniczył się do spojrzenia, które można by przetłumaczyć jako „Zobaczymy, czy wrócisz cały.”

W torbie miałem: mapę województwa warmińsko-mazurskiego z 1996 roku, nóż składany (nielegalnie długi), łyżkę do pomiaru osadu (na wszelki wypadek) i termos. Ten duży. Jeszcze z logo „Zakłady Fermentacyjne Płock – oddział eksperymentalny”.

Kierownik podpisał mi wniosek o urlop, nie odrywając wzroku od systemu SCADA. Powiedział tylko: — Jak coś walnie, to wrócisz.

Plan był prosty. Wymykałem się o świcie. Ja, kot i namiot. Bez ścieków, bez telemetrycznych alertów, bez pytania „czy ten zapach to fermentacja czy sąsiad?” Tylko las, jezioro i milczenie. Takie bezciśnieniowe.

Kiedy ruszyliśmy, przez chwilę było jak w reklamie biura podróży: słońce między drzewami, kawa gorąca, asfalt nie popękany. Kot siedział w kuwecie podróżnej, jakby jechał na własne wesele.

Do czasu.

Na 43. kilometrze, tuż za wsią Ługi-Betonowe, GPS wykonał coś dziwnego. Przestał pokazywać drogę do pola namiotowego, a zamiast tego zaproponował „Oczyszczalnia tymczasowa – stanowisko K9”. W środku lasu. Z ikoną… psa.

Od tamtej chwili nie ufałem ani mapie, ani pogodzie, ani temu, że w termosie naprawdę jest kawa.

🛶 Zaginiony namiot, pies w kamizelce i kot, który zamilkł

Dotarliśmy na miejsce chwilę przed dziewiątą. Teoretycznie miało tam być pole namiotowe – tak przynajmniej głosiła broszura z przystanku PKS w Lubawie. W praktyce: stara barierka, dwie kałuże i coś, co wyglądało jak fundamenty po laboratorium meteorologicznym z lat 70.

Nie było nikogo. Ani ludzi, ani recepcji, ani nawet krzesełka z rejestracją gości. Był tylko wiatr. I cisza, która nie brzmiała jak odpoczynek, tylko jak… brak systemu wentylacyjnego. Kot przestał mruczeć. Zamiast tego usiadł i zaczął patrzeć w jeden punkt, dokładnie między dwa zarośnięte zbiorniki przypominające stare osadniki wtórne.

Namiotu nie było. Mimo że go zostawiłem rano, żeby zająć miejscówkę. Nie było też śladów – żadnego zamieszania, deptania, rozciągniętego śledzia. Po prostu: nieistniejący biwak.

I wtedy go zobaczyłem.

Szedł z lewej, powoli. Mały, czarny sznaucer miniaturka. W kamizelce roboczej z odblaskami i… białym krawatem. Takim eleganckim, ale nonszalancko przekrzywionym. Niósł w pysku mój kubek. Z logo oczyszczalni „Czajnik”.

Zatrzymał się dwa metry ode mnie. Położył kubek na trawie. I powiedział:

— Jesteś późno, Zdzichu.

Nie wiem, co mnie bardziej zdziwiło: fakt, że znał moje imię, czy to, że kot… w ogóle nie zareagował.

— Chcesz kawy? — zapytałem odruchowo.

Sznaucer spojrzał z takim politowaniem, że aż się zawstydziłem. — Najpierw procedura. Potem kofeina.

I poszedł, nie oglądając się. Kot podążył za nim bez słowa.

🚪 Stara stacja pomp i rejestracja gości z innego wymiaru

Sznaucer prowadził nas przez zarośla jakby znał każdy korzeń. Miał ruchy agenta terenowego i powagę inspektora PIORiN. Kot szedł krok w krok, nie oglądając się na mnie. Jakby od lat czekał na ten moment.

Weszliśmy na teren czegoś, co kiedyś musiało być stacją pomp. Betonowy bunkier z mchem, zardzewiałe rury, brama z napisem „WSTĘP WZBRONIONY – Obiekt w rekultywacji”. Ale rekultywacja najwyraźniej polegała na tym, że nikt tu nie zaglądał od 1983 roku.

Sznaucer stanął przed bramką techniczną. Uderzył łapą w zardzewiały panel. I wtedy wydarzyła się rzecz dziwna.

Brama otworzyła się z cichym sykiem. Nie było zamka. Nie było prądu. A jednak… coś puściło. — Kod nadal działa — mruknął pies. — Cieszę się, że chociaż to zostawili po staremu.

— Ty… ty jesteś kim? — wyjąkałem. — Tymczasowy operator. Sekcja K9. Nadzór tlenowy. — Jego głos brzmiał jak komenda z archiwalnego VHS-a z Działu Szkoleń.

W środku nie było biurek. Nie było sprzętu. Tylko stary terminal z kineskopowym monitorem. I światło jarzeniowe, które się paliło… choć nie powinno. Kot wskoczył na pulpit i dotknął nosa do jednej z dźwigni. Ekran zamigotał. Pojawił się komunikat:

Rejestracja gościa: ZDZICHU / CZŁOWIEK / OBSERWATOR / KATEGORIA B

— Kategoria B? — spytałem. — Brak pełnej świadomości — odpowiedział pies. — Ale gotowość operacyjna. Zobaczymy, jak długo wytrzymasz bez kawy.

Nie zdążyłem zapytać o więcej. W tle rozległ się dźwięk – jak szum pomp, ale z nutą… wokalu? A może to tylko echo mojego ciśnienia krwi?

💤 Pompownia śni i pies wyjaśnia wszystko, ale nic

Usiedliśmy przy starym stole z plamami po kwasie siarkowym i kawie bez cukru. Światło jarzeniówki migało w rytmie, jakby znało tempo mojego pulsu. Kot siedział na parapecie i nie spuszczał wzroku z jednej, zaschniętej mapy systemu kanalizacji ciśnieniowej.

Sznaucer otworzył szafkę, wyjął segregator i rzucił przede mnie z łoskotem jak kierownik po nocnym dyżurze. — Zaczęło się w czerwcu. Masy osadowe wykazywały nieprawidłowe korelacje z zachowaniem bakterii. Potem pojawiły się sny. U ludzi. U nas – też. I ten obiekt… zaczął coś nadawać.

— Nadawać? — zapytałem. — Emocje. Obrazy. Stare alerty systemowe z lat 90., ale bez kontekstu. Jakby próbował mówić, tylko… nikt nie znał już języka SCADA z 1992.

Na stronie 7 był wykres. Typowy wykres ściekowy: pH, przewodność, mikroorganizmy. Ale między próbki ktoś wkleił… wiersz. „Gdy reaktor śni o dłoni, wtedy nie naciśniesz STOP.”

— Co to jest? — spytałem. — To, co zostało po ostatnim operatorze — odpowiedział pies. — On też przyjechał na wakacje.

Cisza, jaka zapadła, była jak osad: gęsta, lepka, nieprzewidywalna. Kot zeskoczył z parapetu, przeciągnął się i usiadł w kącie. — I co się z nim stało? — spytałem cicho.

Sznaucer odwrócił wzrok. — Wrócił… ale już z nami. — Czyli? — Jako wskaźnik pH. Mierzy wszystko, ale nic nie mówi.

W tej chwili jarzeniówka zgasła, a gdzieś z dołu – ze starej komory retencyjnej – rozległ się dźwięk pompy… która nie miała zasilania.

🔄 Awaria, która się jeszcze nie wydarzyła

Pies milczał. Kot zasnął na stole, mrucząc jak stara dmuchawa. A ja… czułem, że wszystko, co się działo, było jednocześnie bardzo ważne i zupełnie nie do zapisania.

— Czas się kończy — powiedział sznaucer. — Zanim nastąpi awaria, musisz z niej wrócić.

— Ale przecież… wszystko działa — odparłem. — Żadnych przecieków, żadnych alarmów.

Pies pokręcił głową. — Właśnie dlatego. Prawdziwa awaria to ta, której nie widzisz. Taka, która dopiero się śni.

Usiadłem. Głowa opadła mi na blat. Termos był pusty. Z monitora sączył się stary zapis danych telemetrycznych, ale wszystkie daty miały rok 1974. A moje imię pojawiało się w nich regularnie, jakby byłem tam zawsze.

Światło znów zgasło. Pies podszedł i dotknął łapą mojego kubka. — Wracaj, Zdzichu. Kawy już nie będzie.

Zamknąłem oczy. A potem był już tylko ciemny dźwięk pompy, która nie powinna działać – i zapach starego osadu, który pachniał jak las.

🌅 Obudziłem się, ale coś wróciło ze mną

Obudziłem się w namiocie. Śpiwór jeszcze pachniał kurzem z bagażnika. Było cicho, zbyt cicho, jak na las, który jeszcze wczoraj był pełen dziwnych dźwięków i… stacji pomp.

Kot spał zawinięty w mój polar. Standard. Ale nie był sam.

U jego boku, jakby to było zupełnie normalne, leżała ona – czarny sznaucer miniaturka. Maleńka, z uszami jak radary i białą plamką pod szyją. Nie krawatem. Tylko tą charakterystyczną łzą sierści, jaką mają niektóre suczki tej rasy. Sierścią mówiła: „Jestem grzeczna, ale wiem rzeczy”.

Nie miała identyfikatora. Nie miała kamizelki. Nie mówiła już. Ale spojrzała na mnie w ten sam sposób co w śnie – jakby znała mój grafik zmian, skład komory osadowej i imię kota, zanim jeszcze je wymyśliłem.

Wstałem bez słowa. Kot przeciągnął się i ruszył za mną. Suczka – też. Nie czekała na zaproszenie. Nie potrzebowała.

Od tamtej chwili chodzi za mną wszędzie. Po rusztowaniach, po galeriach osadu, po szafach sterowniczych. Siedzi cicho, obserwuje i… czasem warczy, zanim zadzwoni alarm. Jakby wiedziała. Jakby była przeszła z tamtej warstwy świata i teraz pilnowała, by nic więcej się nie przelało.

Kierownik mówi: — Zdzichu, masz nowego psa? A ja tylko wzruszam ramionami. — Sama przyszła. Może była tu zawsze.

Nie dałem jej imienia. Kot nazwał ją wzrokiem i to wystarczyło. Ale kiedy wchodzę do reaktora, ona zawsze idzie pierwsza. A jak nie chce wejść – ja też nie wchodzę.

Takie rzeczy się pamięta. Nawet jeśli były snem.

¿La moraleja?

Nie wszystko, co śni Zdzichu, znika po przebudzeniu. Czasem zostaje… w postaci małej, czarnej suczki z białą plamką, która zna więcej procedur niż kierownik zmiany.

¿Cómo valora esta historia?

¡Haz clic en una estrella y puntúa Zdzicha!

Votos: 2 - Medio: 5

Nadie ha votado aún. ¡Sé el primero!

X
Facebook
LinkedIn
es_ESSpanish